piątek, 27 czerwca 2014

24.

Chciałam możliwie jak najszybciej xd
__________________________________________________________________________________
Izzy.
Gwałtownie zdeptałem peta obcasem mojego buta.
- Co zamierzasz teraz zrobić?- spytał Slash.
Bardzo dobre pytanie. Na obecną chwilę nie potrafiłem nic powiedzieć a co dopiero sensownie myśleć. Jednak w głowie tworzył mi się powoli plan, którego ostre krawędzie wysuwały się spomiędzy zwojów raczej niezbyt często używanej przeze mnie części mózgu.
Tak nawet ja, niepozorny Izzy Stradlin, nie wykorzystuje w pełni mojego narządu odpowiedzialnego za magazynowanie informacji. 
- Coś wymyślę.- powiedziałem chowając fajki do wewnętrznej kieszeni koszuli. 
Wspiąłem się szybko po schodach i mijając kilka beznamiętnych twarzy, myślałem.
Myślałem też kiedy cicho wszedłem do sali.
Nawet wtedy gdy siadłem obok Vic i przygarnąłem ją delikatnie do siebie.
Przyczepić jej plakietkę "postrachu Los Angeles"? Kpina.
Zaczęła mamrotać i leniwie otworzyła oczy.
- Coś się stało?
- Nic, nic. Śpij, pewnie jesteś zmęczona.
Na te słowa wtuliła się we mnie. Westchnąłem ciężko i dodałem.- Wujek Izzy sobie poradzi. Musi.

Axl.
Kierowca taksówki zaparkował tuż przed wejściem i jak tylko wytoczyłem swój tyłek ze środka, ruszył. Nie zdążyłem nawet zamknąć drzwi.
Aha.
Kurwa. Chyba bardziej bałem się tylko wtedy gdy w tajemnicy przed rodzicami słuchałem Eltona w łazience. 
Sterylność szpitali budziła we mnie odrazę, tak więc starałem się niczego nie dotykać i podążyłem w stronę recepcji.
- Hm...przepraszam.- zająknąłem się.
Recepcjonistka przerwała pracę i podniosła na mnie wzrok znad pliku kartek. Kobieta w średnim wieku. Jej oczy były wyłupiaste jak u ryby, a spojrzenie jakie mi rzuciła nie było zbyt inteligentne. Możliwe, że wcale nie wiedziała co się do niej mówi. Nie dziwię się. Na pewno gdzieś w szpitalu mają taką salę, całą zapełnioną lekami, której jest stałą bywalczynią. Ciekawe gdzie się ten raj mieści.
- Tak słucham?- wydusiła w końcu.
- Gdzie leży Duff McKagan?
- Jest pan kimś z rodziny?- spytała.
- Ym..właściwie to...- zmierzyła mnie zaniepokojonym wzrokiem.- Tak, tak..- dodałem szybko.
- Pańska godność.
- William McKagan..ym..brat.- nie wierzę, że zidentyfikowałem się jako rodzina tego debila. Recepcjonistka spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
- 207.- rzuciła i wróciła do wypełniania formalności.
- Dziękuje.

Kiedy drzwi się otworzyły, na początku zobaczyłem "mojego brata" Michaela. Wyglądał całkiem dobrze, na pewno lepiej niż wtedy gdy go znalazłem. Jego twarz nie była już taka martwa i nawet uśmiechał się przez sen. Później mój wzrok powędrował w lewy róg pomieszczenia, a dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści.
Na kolanach Jeffa skulona siedziała Vic. Obejmował ją ramionami w pasie, a ona zarzuciła mu swoje na szyje. Oboje spali.
Jaką trzecią rzecz w pokoju zauważyłem niepozorny wazon w kolorze butelkowej zieleni. Nie wyjmując plastikowych tulipanów chwyciłem go i rozpieprzyłem o podłogę.
I z godnością Axla Rose'a opuściłem salę.

Slash.
Na dworze zaczął padać rzęsisty deszcz. Przegonił mnie z mojego wcześniejszego miejsca, tak że nie pozostało mi nic innego jak schować się pod daszek. Oparłem się tyłkiem o balustradę i patrzyłem na samochody, które jak w jakimś zaklętym kole co raz przyjeżdżały i odjeżdżały. Zdezorientowany tym całym "przedstawieniem" pokręciłem głową. 
Ciekawe jest jak szybko zmieniają się ludziom zainteresowania.
Tak. Mówię tu o Agnes. Nie o sobie. O niej.
Może się z boku wydawać, że jestem kompletnym idiotą, któremu włosy całkowicie zasłaniają pole widzenia. 
Nic bardziej mylnego.
Jestem raczej typem obserwatora niż duszą towarzystwa. Może przez whisky język mi się rozplątuje, no ale..
Trzeba przyznać że widzę wszystko. Trochę jak Izzy tyle że, w przeciwieństwie do niego, nie przepadam za tą rudą małpą. I szczerze? Raczej nie udawało się mnie oszukać. No chyba, że byłem pijany jak szpadel.
Cholera wszystko przez alkohol..

 Ktoś przebiegł szybko obok mnie i potrącił moją rękę, z której do kałuży wypadł mój do połowy wypalony papieros. Rzuciłem za osobą gniewne spojrzenie, lecz ta zdążyła już zniknąć za rogiem. Zrezygnowany wzruszyłem ramionami i zapalając kolejnego małego zatruwacza płuc, ruszyłem przed siebie.

Steven.
Dzięki Bogu. Myślałem już, że zgubiłem swoje nogi i już nigdy nie pójdę do baru czy na dziwki. Aż tu niespodziewanie jak cud z nieba- budka telefoniczna. Moje wątpliwości co do cielesności Kristen powiększyły się kiedy ta oto kobieta niestrudzenie przeszła obok mnie, rzuciła mi znudzone spojrzenie i podreptała na bosaka do telefonu. Podniosła słuchawkę i przez chwilę intensywnie się zastanawiała, następnie uderzyła otwartą dłonią w czoło i zawołała.
- Steven! Znasz numer do jakiegoś twojego znajomego czy coś?
Zmarszczyłem brwi. 
Jedyny numer jaki figurował na mojej liście to numer do Hell House'u. Izzy kazał mi się go nauczyć w zamian za podwójną działkę Brownstone'a. No i.. podziałało. 
- 783 456..- zacząłem się do niej drzeć.
- Nie mógłbyś podejść?- przekrzykiwała hałas przejeżdżających samochodów.
- A jak myślisz?
- Polegać na tobie.- powiedziała zrezygnowana, machnęła ręką i usiadła na ziemi.
Utknęliśmy? 

                             ***

Vic.
Obudziłam się i stwierdziłam, że w Hell Housie ściany są
strasznie zachlewione. Zresztą wszystko tu wygląda jak jeden wielki chlew. Jeszcze tylko nasrać na środek, jakby powiedziała moja mama.
mama..

Zaraz.
Co ja do jasnej  i ciężkiej cholery robię w Hell Housie? Rozejrzałam się w koło i zobaczyłam Izziego obok. Siedział i czytał jakąś gazetę. Próbował zachować choć odrobinę klasy i założyć nogę na nogę, jednak trudno jest tak zrobić jeżeli w domu nie ma krzeseł. 
- Oddajesz mi za taksówkę. - mruknął uśmiechając się pod nosem.
- Co z..Michaelem?- zapytałam. I od razu spieprzyłam cały nastrój. Izziemu zrzedła mina a mi zepsuł się humor na wspomnienie blondyna. No tak, cała ja.
- Wypuszczają go za kilka dni.- odpowiada składając równo gazetę i odkładając ją na jakąś stertę pustych, kartonowych opakowań. 
Następnie utkwił we mnie wzrok.
- Wyspałaś się?- spytał z zaciekawieniem.
- Nawet.- odpowiedziałam przeciągając się. 
- To dobrze, że "nawet". Spałaś dwa dni.
Jezusmaria. Ile? Chyba mi się słuch spieprzył albo byłam bardzo zmęczona. A teraz pytanie z innej beczki.
- Izzy..?
- Słucham.
- Nie wiesz może gdzie jest mój samochód?- ta sprawa nie dość, że mnie niepokoiła to i równie mocno interesowała.
- Slash się nim rozbija po mieście.
- Nie wiesz może, czy coś z niego zostało?
- Pokłócił się z Agnes.
Czyli nie. Zmartwiłam się trochę, wyglądali na całkiem miłą parę i dobrze się ze sobą dogadywali. No i był w nią wpatrzony jak obrazek- zresztą ze wzajemnością. Ciekawe kto zjebał. A poza przejmowaniem się ich związkiem, to do cholery mój samochód! Miło by było gdzieś jeszcze nim pojechać.

                            ***
*tydzień później* 

02.08.1985r.

Duff.
Czułem się trochę jak kaleka, kiedy lekarz posadził mnie na wózek inwalidzki. Oczywiście nawet nie zamierzałem mu ułatwić zadania. Co chwilę "mdlałem" i kręciłem dupskiem jakbym miał tam robaki. 
- Chce pan w końcu wyjść z tego szpitala?
Ma skurwiel siłę przekonywania.
Kiedy już pozwoliłem się posadzić, wyjechaliśmy z sali i lekarz zamknął za sobą drzwi. Wręczyli mi do ręki kartę wypisu z opisami wykonywanych na mnie badań i ruszyliśmy w stronę windy by zjechać na dół, a co najważniejsze wyjść w końcu ze szpitala. 
Kiedy lekarz prowadzący mój wózek zagadał się z jakąś pielęgniarką (zresztą nawet fajną- nie dziwię mu się) to zwyczajnie wstałem i ze słowami:
- Pieprzyć to.
wyszedłem ze szpitala. 

- Duff ty stara śmierdząca mordo.
Miło w chuj. Zawsze można przecież liczyć na Slasha. 
Nasza "rodzinka" była jakby trochę...wyszczerbiona. Brakowało Stevena, a reszta zachowywała się wobec siebie z dystansem. Szczególnie można było to zauważyć na linii Agnes-Slash i Axl-Izzy.
Westchnąłem i podszedłem do tej piątki z zamiarem wyściskania powiedzmy...wszystkich.
Kiedy przytulałem Vic, co swoją drogą wyszło trochę mechanicznie z jej strony, Izzy rzucił mi gniewne spojrzenie. Westchnąłem ciężko jakby jakiś olbrzymi ciężar spoczywał na moich płucach i szepnąłem do dziewczyny.
- Możemy później pogadać?- ta skinęła pospiesznie głową i odwróciła się do Izziego by następnie wsiąść z nim do samochodu. A my za nimi.

Vic. 
Kiedy wróciliśmy do domu, każdy chciał się udać w swoją stronę, do swoich zadań. Jednak Izzy z poważną miną usadził wszystkich w "głównym pokoju" ( bo salonem to tego nie można nazwać), chcąc nam coś ważnego przekazać. Bynajmniej tyle wyczytałam z jego twarzy. Szczerze powiedziawszy czułam dziwny uścisk na dnie żołądka i chciało mi się wymiotować. Toczyłam przerażonym wzrokiem po pokoju i twarzach "zgromadzonych".
- Ten no. Mamy trochę kłopotów.- powiedział cicho jednak każdy to usłyszał, bo rozmowy, które dotychczas trwały zostały przerwane w połowie, jakby ucięte nożem. Posłałam w jego stronę zaniepokojone spojrzenie. Ten westchnął, rzucił w naszą grupę jakąś gazetę i wyszedł na chwilę z pokoju. Axl zaciekawiony przybliżył się do porzuconego papieru, chwilę czytał a potem mruknął coś co brzmiało jak "kurwa" i wyszedł z domu. 
Reszta wyglądała jakby już wszystko wiedziała i tylko siedzieli spoglądając na siebie z niemym pytaniem w oczach. 
W końcu po części wkurwiona, po części zainteresowana chciałam sięgnąć po gazetę jednak Duff mnie wyprzedził i już po chwili zagłębiał się w treść artykułu. Nie minęło kilka minut a opuścił kartki i spojrzał na mnie jakby...ze strachem.
- Daj to.- syknęłam zdenerwowana i dosłownie wyrwałam mu ją z ręki.
Kiedy tylko sens napisanych słów wrył mi sie w podświadomość, poczerniało mi przed oczami. Usiadłam ciężko na podłodze i zimne ciarki przebiegły mi po plecach mimo tego, że było lato, słoneczny dzień i temperatura sięgająca 80 stopni Fahrenheita (koło 40 Celsjusza przyp. aut.)
Jednak nagle poderwałam się jak oparzona. Usiadłam w moich wizytowych spodniach na tym śmietniku. Otrzepałam się i wciąż trochę w szoku wzięłam do ręki torebkę.
Dziś oficjalnie wybierałam się obejrzeć moje nowe, a co najważniejsze -własne mieszkanie. Znajdowało się zbyt blisko rezydencji Gunsów gdyż nie mogłam niestety znaleźć niczego innego co wytrzymałby mój budżet. Mieszkanie znajdowało się w dosyć spokojnej okolicy na Hilldale Ave. Ulica była prostopadła do Sunset jednak nie sądze by ktokolwiek miał zamiar mnie odwiedzić.
Usłyszałam za sobą szybkie kroki, jakby ktoś biegł. Poczułam jak osoba kładzie rękę na moim ramieniu i gwałtownie się odwróciłam.
- Spokojnie.- mruknął Izzy.
Spojrzałam na niego pytająco.
- Może nie kupuj jeszcze tego mieszkania. 
- Dlaczego?- spytałam zaniepokojona.
- Chciałem Cie wywieźć na trochę.- odpowiedział spuszczając wzrok na czubki swoich butów.
- O mnie się nie martw Izzy. Poradzę sobie. A teraz lecę bo się spóźnię.- powiedziałam  i szybko dałam mu całusa w policzek. 
Nie wierzę, że byłam taka śmiała. Bojąc się jego negatywnej reakcji na ten, dosyć wylewny, gest szybko ruszyłam przed siebie. No i co ty robisz dziewczyno?
Zawsze mogę powiedzieć, że był to tylko przyjacielski buziak.
A był?

- Dzień dobry.- powitał mnie właściciel otwierając szerzej drzwi abym mogła przejść. Był to niewysoki mężczyzna po czterdziestce z wielkim uśmiechem na twarzy i miło wyglądającymi oczami koloru oliwkowego. Zakola nie były zbytnio widoczne przez wymyślnie zaczesane włosy. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było tam  niezwykle czysto i pokoje miały ciekawy wystrój. 
Ogólnie do dyspozycji miałam kuchnię, łazienkę i dwa pokoje, w tym nieduży salon. 
- I jak?- spytał gdy po zwiedzaniu z jego inicjatywy usiedliśmy na chwilę i wypiliśmy herbatę. 
- Bardzo mi się podoba.- rzeczywiście, było tu bardzo przytulnie, a i sąsiadów jakoś nie słyszałam. 
- Cieszę się. Czyli wynajmuje pani?- spytał uprzejmie i podał mi talerz z ciastkami.
- Oczywiście.- odpowiedziałam.- Kiedy mogłabym się wprowadzić?- zadałam pytanie jednocześnie wyjmując z torebki uprzednio umówioną sumę.
- Choćby zaraz.- uśmiechnął się i już miał brać się za zmywanie naczyń po deserze, lecz ja gwałtownie wstałam wyjmując mu naczynia z rąk.
- Pan pozwoli. Jest pan moim gościem.
- Richard.- przedstawił się wyciągając do mnie dłoń, którą uścisnęłam. 
- Veronica, bardzo mi miło.
- To ja może nie będe przeszkadzał, do widzenia.

Właśnie przechadzałam się po raz setny po moim nowym mieszkaniu gdy nagle zatrzymał mnie dzwonek do drzwi.
- Kogo tam niesie?- szepnęłam do siebie i pobiegłam otworzyć.
Zdziwienie malowało się na mojej twarzy i przyznam, nie od razu się otrząsnęłam.
- Mogę wejść?- spytał niepewnie. 
- Tak tak. - speszyłam się i pośpiesznie zeszłam mu z drogi. Prawie dwumetrowy gość wkroczył do przedpokoju rozglądając się ciekawie. 
- Zapraszam. -mruknęłam prowadząc go na początku do kuchni, w celu wzięcia czegoś do przegryzienia i zrobienia herbaty, a następnie do salonu, gdzie siadłam na przeciwko niego podwijając nogi pod tyłek.- Słucham.
Długi czas siedział cicho zbierając się w sobie i wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt na ścianie za mną.
- Słuchaj Vic, ja.. ja.
- Nie chciałeś tak?- wtrąciłam za niego zirytowana jego jąkaniem się i niezdecydowaniem malującym się na twarzy.
- Posłuchaj, na prawde nie chciałem. Naćpałem się. Nic nie pamiętam!- krzyknął uderzając pięścią w udo na podkreślenie swoich słów.
- Nie krzycz na mnie! Zrobiłeś to na własną odpowiedzialność. 
Na te słowa schował głowę w dłoniach. Chwilę potem zobaczyłam jak głęboko oddycha.
Kiedy ją podniósł  widziałam, że ma łzy w oczach. Trochę się zaniepokoiłam i spuściłam z tonu.
- Mówiłam, żeby się nie śpieszyć.
- Ale ja cie kocham! Tylko, tylko jestem słaby.
- Boże Duff! To może przestań się w końcu otumaniać i weź życie w swoje ręce, co?!- powiedziałam wzburzona, odstawiając kubek z herbatą na niski stolik.
- Pomóż mi Veronica.- wyjęczał patrząc na nią błagalnie.
Dłużej nie mogła już tego znosić. Podniosła się gwałtownie z fotela.
- Sądze, że powinieneś już iść.
- Proszę..
Rzuciłam mu ostre spojrzenie i dłonią wykonałam gest, który miał znaczyć, że ma mi już zniknąć sprzed oczu. Powłóczystymi krokami przemierzał korytarz. Kiedy zamykałam mu drzwi przed nosem wyraz jego twarzy zmienił się. Włożył but w małą szczelinę skutecznie uniemożliwiając mi zatrzaśnięcie drzwi.
- Jeszcze nie skończyłem.

____________________________________________________________
 Miłych wakacji państwu życzę! <33
Piekielnie dziękuje za liczbę wyświetleń (; xd

PS: Jeżeli kogoś interesuje jak wygląda Kristen to zapraszam do zakładki Bohaterowie-No one needs the pain. 

Rozdział 5 drugiego opowiadania już sie pisze c:

piątek, 20 czerwca 2014

23.

Combo, Należy się wam xd
Breathe.. 
___________________________________________________________

Steven.
  Kobieta. Płacze przy mnie. Pierwszy raz nie mam pojęcia co robić. Może magiczny uśmiech Stevena? Patrzy na mnie przez chwilę zdziwiona, a po chwili..zaczyna ryczeć. Stwierdzam iż kobiety to strasznie dziwne stworzenia i nawet nie zamierzam ich rozumieć. Rola kobiet w moim życiu nie wykracza poza scenariusz. Chyba wiadomo jaki. I raczej nie zamierzam tego zmieniać. 

Vic.
  Miarowe pikanie szpitalnej maszynerii po raz kolejny uśpiło Duffa. Jednak ten nadal nie pozwala wypuścić mi dłoni ściskając ją kurczowo. Mruczy coś po cichu o wódce i dragach i uśmiecha się pod nosem. 
 Jestem zmęczona. Mój oddech pachnie kofeiną po czwartej już dzisiaj kawie. Ręce drżą z nerwów. Opieram głowę na łóżku i próbuje zasnąć. Niestety. Za dużo myśli biega jak oszalałe po głowie. Drzwi otwierają się powoli i widać w nich Agnes. Jak ja jest zmęczona, smutna ale jest w niej coś jeszcze, czego nie umiem odczytać. Wzdycham ciężko. 
- Przynieś mi kawy i coś do jedzenia jakbyś mogła.- odzywam się cicho.
Kiwa głową że zrozumiała i przepuszcza w drzwiach Izziego. Ten siada po drugiej stronie.
- Nadal przy nim siedzisz?
Unoszę do góry nasze splecione dłonie jako odpowiedź.
- Powinnaś chociaż się przespać.- mówi zatroskany.
- Nie mogę. Myśli mi przeszkadzają. 
Potakuje ze zrozumieniem głową. Po chwili ciszy kładzie na łóżku swoją dłoń i zachęcająco się uśmiecha. Chwytam ją i kładę głowę na brzuchu Michaela. Po chwili słyszę jak Izzy zaczyna nucić. Rozpoznaję w tym Breathe Pink Floyd. Dołączam się. Zasypiam..

 Oddychaj, wdychaj powietrze,
nie bój się troszczyć.
Odejdź, lecz nie zostawiaj mnie.
Rozejrzyj się, wybierz własny grunt.

 Axl.
 Popatrzcie jak się staram. Właśnie zapieprzam do szpitala, wydając na taksówkę ostatnie 10 dolców. Jestem trochę zdenerwowany, w palcach lewej ręki miętoszę papierosa. W prawej trzymam zapalniczkę.Pstrykam nią od czasu do czasu w rytm jakiegoś gówna w radiu. 
- Mógłby pan to ściszyć?!- wydzieram się ciut za mocno. Przestraszony kierowca sięga do pokrętła i po chwili w aucie słychać tylko moje nerwowe pstrykanie. 
  Dobra dostarczę się tam i co powiem? Że olałem Duffa i poszedłem się pieprzyć a teraz wracam bo liczę...No właśnie...na co ja po czymś takim liczę? Rzucą mi się wszyscy w ramiona i serdecznie przywitają z uśmiechami na twarzy? W sumie byłoby miło. Ale tak nie będzie. Skąd wiem? Nie od dzisiaj wiadomo, że wszyscy kochają Axelka...

Kristen.
 Blondyn siedzi obok mnie zszokowany i widać, że nie wie co ma zrobić. Zapewne spotyka się z taką sytuacją po raz pierwszy i nie ma co się dziwić jego zachowaniu. Sama jestem trochę sobą rozczarowana. Zwykle nerwy trzymam na wodzy, trudno jest mnie zdenerwować lub wywołać jakąkolwiek reakcję. Z drugiej strony, jeśli przyjdzie co do czego mogę  gadać i gadać. Dlatego nie ukrywam zawsze byłam lubiana i szanowana- zarówno w pracy jak i na gruncie towarzyskim. I przyznam, dobrze się czułam sama ze sobą co jest chyba najważniejsze. 
- Kristen jestem, miło mi.- wyciągam do niego rękę. Na twarzy mam zapewne rozmazany makijaż, a ubranie jest pomięte i brudne. W tej chwili mam to w dupie. Coś we mnie pękło, wyryczałam się i jest Ok. Mam zamiar zaprezentować mojemu "mężu" i całemu światu że mam pazurki i umiem nawet ich użyć. Spogląda na mnie speszony na początku ale po chwili usta rozciągają się w uśmiechu.
- Wybacz za samochód..ja..ja nie chciałem- jąka zawstydzony i podnosi tyłek z asfaltu.
- W sumie...Pieprzyć to.- mówię z przekonaniem i macham na to ręką.- Pieprzyć!- krzyczę w stronę sznuru nadjeżdżających samochodów.
- I to mi się podoba.- macha głową z uznaniem.- No ale jeśli wypadek już się zdarzył a z powrotem do LA dużo jeszcze zostało to..- po chwili zgina się dziwnie. Jakby chciał ale nie mógł kucnąć. Przy okazji próbuje utrzymać równowagę.. Patrzę na to zdziwiona. 
- Wskakuj.- przekonuje.- Na piechotę nie dasz rady.
- A ty dasz?- prowokuje, lustrując go powoli wzrokiem.
- Oczywiście. Wskakuj.- powtarza.
Jak polecił tak uczyniłam.

                             ***
  Kiedy komisarz Edward Lee przyjeżdża na miejsce zaalarmowany anonimowym telefonem o wypadku, zastaje ciekawy widok. Obok rozbitego samochodu, na spalonym słońcem asfalcie równiutko ustawione stoją czerwonokrwiste szpilki i pudełko po papierosach.  Cienkich, mentolowych.
- Kobieta kierowca...- szepcze pocierając oczy i uśmiechając się.


Slash.
- Co tam trzymasz w rękach? - zachodzi go od tyłu Agnes. Wzdryga się na dźwięk jej głosu. Jest jakiś... ostry?
- Gazetę, a nie widać?- odpowiadam na odczepnego. Chcę żeby blondynka jak najszybciej mnie zostawiła. Nie czuję się komfortowo w jej towarzystwie. 
- Nie musisz mnie tak traktować.- wbrew podtekstów ukrytych za kurtyną słów siada na przeciwko. Odkładam kartki na blat stołu w szpitalnej jadalni.
- Idę się przewietrzyć.- informuję ją i zgarniając z oparcia krzesła swoją skórzaną ramoneskę, czym prędzej opuszczam pomieszczenie. 
Suka. 
Myśli, że jestem tępy i głuchy?
Wydobywam z siebie gardłowy śmiech a następnie zapalam papierosa.

Dziewczyna zszokowana została przy stoliku. Z tępym wyrazem twarzy wpatruje się w drzwi za którymi chwilę wcześniej zniknął Mulat. Następnie wstaje w tym samym celu. Jednakże tytuł czytanej wcześniej przez chłopaka gazety sprawia, że jak bezwładny worek opada na krzesło. 
Rozkłada ją drżącymi dłońmi.

Steven.
Dobra dziewczyna jest zgrabna i w ogóle ale po kilku kilometrach nie mogę już upierać się przy tym, że jest leciutka. Normalnie plecy mi odpadają i chyba nigdy sie już nie wyprostuje. 
Garbaty Steven z Notre Vegas.
- Nie zgłodniałaś przypadkiem?- pytam z nadzieją.
- Nie.- odpowiada z uśmiechem dyndając nogami, co nie ułatwia mi drogi. 
- Może jednak.- syczę bo coś mi strzeliło w szyi.
- Czyli nie dałeś rady.- mówi śmiejąc się i szybko zeskakuje ze swojego miejsca. Kontynuuje drogę o własnych siłach.
Boso.
Po rozgrzanym asfalcie Miasta Aniołów.

- Długo jeszcze? - jęczę wlokąc się za nią. Jest po południu i pogoda nas nie oszczędza. Brakuje mi sił a ta istota zapiernicza do przodu jakby miała motorek w dupie.
- Gdybyś nas tak nie załatwił to już dawno byśmy tam byli. Nie narzekaj.- odpowiada z uśmiechem. Potykam się a ona wybucha śmiechem.
Kobiety..

Agnes.
Mój wzrok szybko przebiegał przez małe literki. Treść artykułu wżynała się w mózg i w wyobraźnie. Wielki czerwony komunikat w głowie mówił, że mamy kłopoty.
Naprawdę? 
No nie pieprz mózgu.

Czym prędzej zerwałam się z krzesła i chwytając gazetę popędziłam na piętro, na którym leżał Duff. Bez zbędnych ceregieli wpadłam do jego sali. Izzy rzucił mi paraliżujące spojrzenie i jednocześnie uniósł palec do ust. Zrozumiałam komunikat. 
Vic zasnęła i mam wypieprzać z sali. 
Na odchodnego rzuciłam mu gazetę na kolana i szeptem dodałam.
- Veronica jest sławna. Wy zresztą też.

Izzy. 
Szeptem czytałem artykuł z podrzuconej mi przez Agnes gazety.

"Kilka dni temu w klubie Troubadour doszło do wstrząsającego incydentu. Mianowicie szef całego przybytku gdzie w wolnych chwilach można było przyjść i miło spędzić czas słuchając początkujących kapel został zaatakowany. Bulwersujące jest to, że nawet we własnej knajpie nie można się czuć bezpiecznie. Stało się to po koncercie zespołu "Guns and Roses".."

Izzy przerwał. Cholera nawet nazwę źle napisali. Chuje jedne, żeby im się ten artykuł nie odbił czkawką...

"Zainteresowana całą sprawą udałam się do szpitala, żeby porozmawiać z poszkodowanym. Czatowałam pod jego salą całą noc, gdyż jego stan był poważny. W końcu zostałam wpuszczona do sali. W rogu, na krześle przysnęła kelnerka. Według plakietki Michelle jej było na imię. Młoda osóbka.
- To ona uratowała mi życie.- odezwał się cichy głos. Wiedziona dziennikarską ciekawością delikatnie zaczęłam wypytywać młodego mężczyznę. 
Mark był otwarty i nie omieszkał poinformować mnie jak to sie stało i za sprawą kogo. Jednak zacznijmy od początku.
Mianowicie. Udał się na zaplecze, gdyż jedna z jego pracownic nie chciała wyjść na występ.."

Co to za pierdoły?- mruknąłem i wróciłem do lektury.


"Zaatakowała mnie.-mówi szczerze.- Nie wiem dlaczego, przecież nic jej nigdy nie zrobiłem..."

Krew się we mnie dosłownie zagotowała. Zgniotłem rogi gazety przy zwijaniu dłoni w pięść. Starałem sie uspokoić oddech. Powiedzmy, że mi się udało.

"Przez mgłę pamiętam jej imię. Vi..Victoria? W każdym bądź razie każdy wołał na nią Vic. Nawet tych pięciu gnoi, którzy przywlekli za nią swoje dupska. Brunetka, a może szatynka? Niewysoka. Zielono-niebieskie oczy. Złapała mnie za głowę pamiętam. Jakby chciała mnie pocałować. Oczywiście byłoby to miłe doświadczenie, w końcu była całkiem ładna. Nie wyobrażam sobie jednak spoufalania sie z pracownicami. Jednakże nie zrobiła tego. Z całej siły uderzyła moją głową o stół. Dalej nie pamiętam.

Te przerażające świadectwo ma na celu ostrzec was. Nie jest już bezpiecznie w Los Angeles."

Szybko, żeby nie obudzić Vic wyszedłem z sali i poszedłem zapalić papierosa. Obok mnie spokojnie stał Slash. Nerwowo zaciągnąłem sie dymem.
- No to mamy kłopoty.- usłyszałem jego głos.
Lepiej bym tego nie ujął kolego. Lepiej bym nie ujął...
______________________________________________________________

Ścierwo trochę wyszło. No ale. 


PS: dziękuje bardzo bardzo serdecznie za ponad 6000 wyświetleń. Pewnie połowę sama nabiłam, nerwowo odświeżając stronę i czekając na wasze komentarze, no ale nie ważne XD 

czwartek, 19 czerwca 2014

4.-"You've been awful careful 'bout the friends you choose..."

Dziękuje wam. Anonimkowi i nowym czytelnikom. Miło mi, że się komuś podoba. Jako, że opowiadanie No one needs the pain  nie wzbudza już tyle zainteresowania zastanawiam się czy nie przestać go pisać.
Nie odstawajmy jednak od tematu.

________________________________________________________________________________

Niedziela.
- Dzień święty święcić, kurwa!- Wydarł mi się Duff pod oknem. Dopiero co wstałam i przeczesując palcami włosy otworzyłam szerzej okno. 
- W imię ojca! Synu po cóż żeś tak rano przywlókł tu swoje marne jestestwo? - Krzyknęłam przewieszając się przez parapet. 
- Ano siostro...- zaczął.
- Wpuścisz w końcu tego swojego fagasa żeby się nie darł rano pod oknem? Kulturalni ludzie chcą spać.- zawołała jakaś facetka.
- A pieprz się pani.- odkrzyknęłam.- A Ciebie synu, zapraszam do środka.

- Kawki, herbatki, soczku?- spytałam opierając się z tyłu obiema rękami o blat. Dom pusty, chwilowy brak rodziców, którzy pojechali po zakupy. Patrz jakie chrześcijaniny (specjalnie to przyp. aut.).
- Wódkę jeśli można prosić. 
- Ozzy wczoraj wypił. Zostało tylko piwo.
- Byleby miało procenty kochana.- mruczy rozwalając się na krześle.
Jego nogi są przeszkodą na mojej drodze do lodówki, więc przeskakuje je zgrabnie "niechcący" lądując na jednej z nich.
- Cholera!
- Było się tak rozkładać?
- Nie wytrzymam z tobą.- wzdycha podkulając się.
- Takie komplementy są osłodą dla mej duszy.

  Duff chyba od zawsze zaczynał swój dzień jakimś napojem z choćby znikomą zawartością alkoholu. ( A wraz ma słabą głowę. Tak to tylko McKagan potrafi.) Patrze jak jego niesforne, kolorowe włosy wpadają mu do ust kiedy próbuje się napić. Zdenerwowany klnie ile wlezie, grożąc im, że obetnie się na łyso (Michael skinhead, czekam na to) bo są chujowe i w ogóle nie da sie ich ułożyć. Patrzę na swoje i przypominam sobie jak wspólnie je farbowaliśmy. Dłonie Michaela wciąż mają niebieskawy odcień.
- Fajna piżamka.- mówi wskazując na mnie.
- Bo Hendrix. Czekaj za chwilę wrócę, tylko się przebiorę.
Przeskakując po dwa stopnie i nie martwiąc się tym, że pewnie co chwilę widać moją dupę spod kusych spodenek wpadam do łazienki. Szybko jak na Angie przystało zrzucam z siebie ubrania i wpadam pod prysznic. 
Kiedy już całkiem wyglądam jak na człowieka pierwotnego przystało, wychodzę spod niego, mokre włosy zasłaniają mi pole widzenia i prawie się zabijam chwytając za jakąś szafkę i zrywając ją ze ściany.
- Oups.
- Wszystko w porządku An?
- Ta.
Owijam się szczelnie ręcznikiem z zamiarem wytarcia i szybkiego ubrania sie.
Geniusz! Niebiesko-włosy geniusz.
Zapomniałam wziąć ze sobą ciuchów.
- Duff.- krzyczę wychylając się zza łazienkowych drzwi.- Mógłbyś mi przynieść coś do ubrania?
- Nie ma sprawy szefie.- odkrzykuje.
Siadam na krawędzi wanny i wbijam wzrok w rozwaloną szafke i jej porozrzucaną po kafelkach zawartość. Czas dłuży mi sie niemiłosiernie, jest mi już troche zimno ( te uczucie kiedy się wyjdzie z kąpieli..brr x.x) A Michaela jak nie ma tak nie ma. Ot, polegać na tej bezmózgiej gliździe. 
Wychodzę więc z łazienki i władczo wdzieram sie do pokoju.
- Michael. Znajdź sobie inne zabawki.- Wzdycham podchodząc do niego i zdejmując mu moje majtki z głowy i wyjmując je z jego rąk.
- Chcia..Chciałem pomóc.- odpowiada zmieszany.
- Właśnie widać. Kupie ci na urodziny.- pocieszam. 
Patrzy na mnie uśmiechając się jak niewinne dziecko, ale po chwili z miną bezczelnego erotomana zaczyna lustrować mnie z góry do dołu.
- Ty zawszony zboczeńcze!- krzyczę żartobliwie uderzając go w klatkę piersiową.
Tylko żeby nie spadł mi ręcznik.
Proszę.
Czuje jak coś powoli zsuwa się ze mnie.
Aha. Dzięki kochany ręczniku.
W akcie paniki rzucam się na niego i chroniąc go, oraz kilku sąsiadów, którzy spędzali niedzielny poranek na balkonie paląc sobie papieroski, przed oglądaniem  mnie w negliżu.
- Angie, tak bez gry wstępnej? No wiesz ja bardzo chętnie...
- Shut the fuck up.
Nagle drzwi od mojego pokoju otwierają się.
- Angie już wróciliśmy i..Oups. Przepraszam.- wycofuje się mój ojciec chichocząc pod nosem.
- I co Ozzy jest tam? Może ktoś się włamał, bo straszny pierdolnik w łazience.
- Spokojnie, jest jest. I leży na Michaelu.- Zupełnie niepotrzebnie informuje mój tatuś.
Dzięki Ojcze.
- Ale nie robią nic niedozwolonego?
- Oczywiście że nie.- odpowiada ironicznie Ozzy.
- Czy ty mi właśnie dajesz coś do zrozumienia?- podnosi głos Joan.
Rozlegają się nerwowe kroki i drzwi ponownie się otwierają.
- O...Witaj Michael. Napijesz się herbaty?
- Poproszę.- odpowiada cicho Mich ledwo powstrzymując się od śmiechu.
- No to może ja już sobie pójdę. Jak coś to jestem w kuchni i mam pyszne ciasteczka, tak więc jak ...skończycie to zapraszam.- informuje speszona mama i znika z pokoju. Schodzi z piętra szepcząc coś do ojca.
Wybucham śmiechem opadając na klatkę piersiową Duffa. On też ma niezły ubaw i obejmuje mnie lekko przytrzymując przy tym niesforny ręcznik.
- Dzięki.- wyduszam z siebie nie podnosząc się. W razie jakby któryś z rodziców miał jeszcze zamiar przyjść.
- Nie ma za co.- odpowiada. Zerkam na niego roześmiana. Spogląda w sufit z wielkim wyszczerzem i zaczyna dziubać moją rękę swoim kościstym paluchem.
- Osz ty!
Tym razem zabezpieczając ręcznik lewą ręką, prawą zaczynam go łaskotać. Wije się jak wąż i nie może złapać oddechu.
- Angie! Cholera Angie przestań!
Zanoszę sie śmiechem ale nie przestaję go torturować.
Szarpie się i nagle to ja leże pod nim. Do tego zdezorientowana.
Lampi się na mnie, a po chwili opada bezwładnie przygważdżając mnie do podłogi. Jego twarz ląduje w moich mokrych włosach i mam nadzieję, że się którymś udławi na śmierć.
- No złaź ze mnie! Wiesz ile ty ważysz?!- nic zero reakcji.- Gnieciesz mi cycki. Przez Ciebie będą wklęsłe.
- I tak są.- mruczy.
- A żebyś cholero kiedyś wpadł pod samochód.- odpowiadam grzecznie zrzucając go z siebie i ostentacyjnie wymijając poprawiam swój nie-taki-już-mały biust. 

Do czternastej trzydzieści (czyli tak z cztery godziny) siedzi obok i rzępoli na mojej gitarze. Ja w między czasie robię za wokalistkę i coś bazgrolę w zeszycie.
- Hm, to ja? 
W zeszycie do którego nikt nie ma prawa zaglądać panie McKagan. W odpowiedzi zatrzaskuje mu zeszyt przed nosem. 
- Glizd nie uwiecznia się na kartkach, glizdy nadziewa się na haczyk i daje na pożarcie rybom. 
- Angie!

Na próbe docieramy cali. No może poza Michaelem, ale on swój mózg dawno zapił i się nie liczy. Moja "groźba" poskutkowała. Brak Klausa bije po oczach.
- Dziś za gary zasiadasz ty.- informuje Duffa.- Nie martw się zaopiekuję się basem.
Duff nie protestuje, bo i tak wie, że to na nic się nie zda. Zna mnie już trochę.
No i przemiłe niedzielne popołudnie oraz wieczór mija nam na wspólnym graniu. A potem Mich przynosi piwo i wódkę. 
No i dalej śpiewamy. 
No i Duff zalicza zgon

Zrywam się z łóżka. 
- Jasna Cholera! Za piętnaście minut zaczynają się lekcje.
Trudno.
Rozkładam się wygodnie w łóżku naciągając na głowę kołdrę.
- Angie!- Krzyczy mama z dołu.
- Ćś. Widocznie jeszcze śpi.- ucisza ją tata.
- Do szkoły się spóźni.- Głos mamy zostaje stłamszony przez buziaka ojca. I dalej wiadomo chyba co będzie. W sumie to z takim tempem powinnam mieć już co najmniej siódemkę rodzeństwa. Coś w stylu rodziny Duffa.
Odgłosy kopulacji było już słychać w całym domu.
I pewnie dwie przecznice dalej też.
Jezu.

Niewyspana i głodna- trudno było wejść do kuchni... Czyli dzień jak codzień. Zdążyłam akurat na przerwę przed następną lekcją. W tłumie napalonych chłopaków i już pewnie nie tak "nienaruszonych" dziewczyn, wypatrzyłam Michaela, co zresztą nie było takie trudne. Polazłam w jego stronę i na powitanie uderzyłam w brzuch.
- Angie?- spytał zdezorientowany.
- Nie kurwa. Keith Richards.- mruknęłam.
- ŁOHOO!- krzyknął na cały korytarz.
- Jezu Michael. Zażartowałam, użyłam sarkazmu wiesz?
- Co?- uśmiecha się głupio.


- Dzień dobry. Dzisiaj na lekcji będziemy przerabiać Romeo i Julię Wiliama Szekspira.
- Romeo to ciota.- rozdarł się Mich.
Pani zrezygnowana opadła na krzesło. Rozmasowała skronie, otworzyła dziennik i wzięła do ręki długopis. 
- McKagan, który ty masz numer?
- Czternasty. Ale psze pani, pani mi nie wstawia uwagi.
- Bardziej niż o uwagę chodziło mi o ocenę niedostateczną.- odpowiada chłodno.
- Nie, prosze! Chciałem zdać. Prosze!- błagalnie jęczy poszkodowany.
- Słowo się rzekło.- mówi z mściwym uśmieszkiem. Głowa Michaela głośno spotyka się z ławką.
- Kurwa a liczyłem, że zdam.- słyszę jeszcze.

- Piękna dzisiaj pogoda. - mówię bardziej do siebie niż do wlokącego się za mną Duffa.
- Tsa.- miętosi w ustach westchnienie.
- A coś ty taki niemrawy?- pytam dając mu kuksańca. Dobrze wiem, że go irytuje-z tego jestem znana. Moją bronią jest gadanie. Patrzę na jego zbolałą minę i w duchu złośliwie chichoczę. Zbywa mnie milczeniem. Ręce wkłada w kieszenie i zwieszając głowę zmierza do domu.
- Do zobaczenia na próbie!-krzyczę na pożegnanie. - Jestem!
Od progu witają mnie głosy moich rodziców. Bynajmniej nie powitalne. 
Boże znowu to robią.

- Angie przydało by się podciąć ci końcówki.- mówi mama wchodząc do łazienki, w której to właśnie myłam zęby przed wieczorną próbą. Spojrzałam na nią z przerażeniem.
- Jasna cholera w życiu!- krzyknęłam gwałtownie rzucając moją szczoteczkę i obejmując włosy, które sięgały mi już za tyłek. I calutkie były niebieskie. Kochane.
- Tylko końcówki.- mruknęła zdezorientowana.
- Odsuń się.- powiedziałam wybiegając z łazienki. Nawet własna rodzicielka spiskuje przeciwko mnie!
Szczerze? To chyba była jedyna rzecz jakiej się obawiałam. Ścięcie włosów. Na samą myśl o tym okrutnym zabiegu ciarki przebiegały moje plecy jak stado oszalałych pająków urządzających sobie potańcówkę w stylu Jaggera. Potrząsając z niedowierzaniem głową rozwiałam niepokojące myśli. Lepiej dla mnie będzie jeśli zacznę się szykować. Nucąc a właściwie rycząc Help Beatlesów ubrałam się, spakowałam gitarę i w obawie przed czyhającą gdzieś w czeluściach mroku z nożyczkami mamą, wybiegłam z domu. 
Spomiędzy parnego wieczora na przypadkowych przechodniów spozierała stara, opuszczona hala, opatrzona napisem "Uwaga grozi zawaleniem". Trochę wszystko z niej odłaziło i ledwo się trzymała ale była najlepszym miejscem w całym Seattle. No może oprócz starego bunkra gdzieś w lesie. Pchnęłam potężne drewniane drzwi i zaanonsowałam swoje przybycie.
- JESTEM CHUJE.
Poza jakimś spróchniałym świerszczem w hali/garażu/czy jak to sie tam nazywa panoszyła się cisza. Kurwa świetnie. 
Oparłam się o ścianę i założywszy ręce na pierś czekałam.

 Nagle do pomieszczenia wtoczył się Michael. Bełkotał coś pod nosem i zataczał koła jak jakiś pieprzony cyrkiel. Kiedy mnie zobaczył zaczął tylko chichotać i rozwalił się na zakurzonej i zagraconej podłodze.
- Jakbyś nie zauważył mamy próbę. 
Nawet deska od kibla jest bardziej rozumna od niego. 
- Tak?- te chichranie doprowadzało mnie już do białej gorączki.
- Jak już wytrzeźwiejesz to wpadniesz do mnie. Jeżeli będziesz jeszcze pamiętał gdzie mieszkam. Oby cie zeżarły szczury.- odpowiedziałam zarzucając gitarę na plecy i wychodząc.
Co za debil.
Zespół był moim dzieckiem. Wypieszczonym ( jakkolwiek to brzmi ) i wychuchanym i nie pozwolę by pierwsza lepsza blondi drabina wszystko zepsuła. 

- ANGIE! WSTAWAJ DO CHOLERY! MASZ GOŚCIA!- wydarł mi się ktoś do ucha. Zerwałam się jak oparzona ze snu i spadłam na podłogę przy okazji zaplątując się we własne kłaki.
- Kur..de mamo. Musisz tak krzyczeć?
Moja mama uśmiechnęła się mściwie i pomyślałam, ze lepiej się z nią nie spoufalać ani tym bardziej kłócić.
- Za dwie minuty będę na dole. 
Kiedy weszłam do salonu ujrzałam zaniepokojoną panią McKagan na kanapie.
- Angie, Michael nie wrócił wczoraj do domu. Nie wiesz może gdzie jest?
O kurwa. No to wpadłaś Angie.

__________________________________________________________________________
Napisałam! Nie jest może poziomem zbliżony do tamtych i trochę kuleje ale macie przynajmniej co poczytać w długi weekend.